Pucharowa zmora Guardioli
Blisko trzy tysiące dni na zwycięstwo w wyjazdowym meczu rangi 1/4 LM (lub wyższej) czeka Pep Guardiola! Ostatni raz dokonał tego 27 kwietnia 2011, gdy jego FC Barcelona pokonała w Madrycie Real po dwóch golach Leo Messiego. Znamienne, że to był rok ostatniego triumfu Katalończyka w Champions League. Czyż hiszpański wizjoner trochę nie zagubił się w swojej obsesji wygrania tych rozgrywek? Z Bayernem przez trzy lata swojej kadencji zawsze dochodził do półfinału, lecz tam co roku zatrzymywała go hiszpańska drużyna (nomen omen przegrał każdy z trzech meczów wyjazdowych). W Manchesterze City miało być inaczej i nie ma co ukrywać, że obecny sezon to test dla Guardioli. Przez poprzednie dwa lata udało mu się zdobyć raptem jedno mistrzostwo i dojść do 1/8 oraz 1/4 LM, w której uległ boleśnie Liverpoolowi. Nie ma co ukrywać, że obecny sezon Premier League to sprint już od samego startu. The Citizens oraz The Reds idą łeb w łeb bijąc kolejne rekordy, ale dla City przyszedł czas weryfikacji w Europie.
W ciągu najbliższych trzech tygodni Manchester City aż trzykrotnie zmierzy się z ekipą Spurs. Pierwsze z tych starć przegrał i już na samym starcie do maksimum wykorzystał margines błędu. Można zrozumieć rotację, bo na tym etapie ligi każda strata punktów może spowodować brak mistrzostwa, ale kolejne odpadnięcie na szczeblu 1/4 LM będzie olbrzymią porażką Mistrza Anglii. I to z Tottenhamem. Z tym Tottenhamem, który nie jest konformistą i nie podporządkował się obecnemu rynkowi transferowemu. Oczywiście Spurs to czołówka Premier League i całej Europy, ale aspekt finansowy najbardziej działa na wyobraźnie w porównaniu tych dwóch ekip. Wystarczy przytoczyć liczby, gdyż najdroższy piłkarz w historii londyńczyków byłby dopiero 25. takim zawodnikiem Obywateli. Tak jednak wygląda dzisiaj obecny futbol, a Tottenham jest tylko tym romantycznym wyjątkiem, który jednak nie zapełnia gabloty.
Jak się okazało olbrzymim osłabieniem dla City był brak kontuzjowanego Bernardo Silvy, bo jego następca Ilkay Gundogan w zasadzie przeszedł obok meczu. Pierwszy mecz od lutego rozegrał natomiast Fabian Delph, a obok Laporte'a wystąpił Nicolas Otamendi, a nie John Stones. Największym zaskoczeniem było jednak posiedzenie na ławce Leroy'a Sane, którego zastąpił Riyad Mahrez. Algierczyk wygrał raptem dwa z jedenastu swoich pojedynku i był jednym z najsłabszych zawodników na murawie. Pierwsza połowa była nacechowana bardzo dużą intensywnością. Nie roiło się od sytuacji podbramkowych, ale obie ekipy imponowały przejściem z wysokiego pressingu do pressingu średniego lub niskiego, co praktycznie uniemożliwiało szybki atak lub kontrę rywala. Zwłaszcza ze strony Tottenhamu, gdyż piłkę częściej rozgrywał Manchester. Dyrygował oczywiście Fernandinho, czyli kluczowa postać dla Guardioli, ale był on skutecznie odcinany. W fazie wyprowadzenia piłki następowała roszada między Delphem a Gundoganem, lecz tylko raz udało się tak zaskoczyć Tottenham i duża w tym rola drugiej linii drużyny Pochettino.
Zwłaszcza w pierwszych połowach meczów pomiędzy tak wyrównanymi ekipami ważne są momenty, w których można zaskoczyć rywala, który nie przeorganizował swojego ustawienia. Często ma to miejsce przy stałych fragmentach. I takich momentów nie wykorzystywało City. Być może brało się to z niechęci do ryzyka ekipy Guardioli. Chociażby przytaczana sytuacja po rzucie rożnym. Piłka wróciła do linii obrony gości, ale nieatakowany Gundogan wycofał piłkę do bramkarza, a miał miejsce i czas aby przyjąć futbolówkę i od razu skierować ją do bocznej strefy, gdzie City miało liczebną przewagę w postaci Aguero i Sterlinga. Oczywiście byłoby to ryzykowne, ale wiązałoby się z dużą szansą na strzelenie bramki poprzez zaskoczenie rywala. Myślę, że on zawodnika tej klasy jak Ilkay Gundogan można oczekiwać takiej wizji gry.
Trzeba jednak wspomnieć, że Manchester miał jednak kapitalną okazje do otworzenia wyniku spotkania, który być może zaważy na całym dwumeczu. Genezą tej akcji był jednak David Silva, który zbiegł na drugą stronę boiska czym kompletnie zaskoczył Sissoko i Winksa. Wystarczyła zagranie na jeden kontakt do Gundogana, który uruchomił Sterlinga umożliwiając mu akcje jeden na jeden z Trippierem, który od początku był na straconej pozycji. Anglik wykonał fenomenalną akcje, ale trzeba wrzucić kamyczek do jego ogródka, bo aż się prosiło o zagranie piłki do Mahreza, który miałby otwartą drogę do bramki po zejściu Rose'a. Skutek ta akcja i tak przyniosła, bo goście mieli rzut karny, ale zabrakło tej akcji kropki nad "i".
Tottenham imponował skutecznym wybijaniem z rytmu City, które ani przez moment nie potrafiło w pełni zdominować gospodarzy. Ci natomiast, głównie za sprawą długich podań Eriksena starali się napocząć rywali. Swoich szans upatrywali właśnie po stronie Fabiana Delpha, któremu często w defensywie pomagał Gundogan. Udało się to jednak w drugiej połowie i to już po zejściu kontuzjowanego Harry'ego Kane'a. Duńczyk rzucił piłkę za plecy Delpha, który nie kontrolował Sona. Anglik mógł zapobiec stracie bramki, ale zbyt statycznie zachował się przy nawrocie Koreańczyka. Więcej mógł też zrobić Laporte, który nie zaasekurował kolegi.
Manchester City zaskoczył swoją apatycznością. Wyglądali na drużynę, którą satysfakcjonuje bezbramkowy remis, ale nawet po stracie bramki, gdy do końca meczu pozostało kwadrans z doliczonym czasem gry, nie potrafili wykreować sobie sytuacji. Dość powiedzieć, że oddali oni raptem dwa celne strzały, co jest ich najgorszym wynikiem w tym sezonie. Oczywiście należy podkreślić tutaj role Tottenhamu, który maksymalnie izolował od gry przednie formacje gości. W pierwszej połowie były jeszcze momenty, w których mogłoby się wydawać, że zaraz wskoczą oni do najwyższe obroty, ale gospodarze potrafili odpowiednio zareagować na sytuacje boiskowe. Manchester City niewątpliwie jest pod ścianą i na rewanż musi rzucić wszystkie ręce na pokład. Niewątpliwie dalej są oni faworytem w tym starciu, ale czeka ich bardzo trudne zadanie.
Filip Modrzejewski
Dodaj komentarz